Hej! Poniżej macie epilog Legacy, a skoro to już smutny koniec, to czas na podziękowania. Bardzo chciałabym podziękować dwóm osobom - @polishcurls i @shipp_houis, które skomentowały chyba każdy rozdział. Naprawdę wam dziękuję. Dziękuję też osobom, które kiedykolwiek skomentowały, to bardzo wiele znaczy.
Oczywiście to nie będzie ostatnie fanfiction, które piszę. Będę pisała kolejne, prawdopodobnie ostatnie moje własne fanfiction. Pisałam o tym już w tamtym rozdziale. Będzie się nazywało Invastigation. Napiszę do każdej informowanej osoby o nim, więc będziecie mi mogli napisać czy chcecie być informowani, czy nie.
Tymczasem proszę każdą osobę, która to czyta o komentarz, z racji tego, że to epilog. No dalej, to tylko chwilka, a to będzie takie miłe zakończenie Legacy. No i macie mi za co dziękować, bo zakończenie jest jednak dobre! A miałam już takie niecne plany, już niemalże piłam herbatkę z diabłem...
________________________________________
- Czy Albert umieścił fotelik dla Eve i…
- Tak, Harry.
- Jesteś pewien, że…
- Tak, Harry.
- Nawet nie wiesz o co chciałem zapytać Lou.
- Wszystko będzie dobrze.
- Ale to pierwsza tak długa podróż dla dzieci i…
- To Szkocja Hazz. Tylko Szkocja.
- Co nie zmienia faktu, że…
- Hazz – ucina krótko Louis.
- Dobrze. Przepraszam, że martwię się o swoje dzieci, już
nie będę – mówi Harry i wysuwa do przodu dolną wargę, zakładając ręce na
piersi. Odwraca się tyłem do Louisa z zamiarem pójścia do kuchni i zrobienia piątego
termosu herbaty i może jeszcze dwóch kubków termicznych melisy. I jeśli schowa
troszkę masła orzechowego pod swoim siedzeniem, to nikt na pewno nie zauważy.
Czuje, że ktoś obejmuje go od tyłu, kiedy dosyć agresywnie
próbuje otworzyć termos. Nie udaje mu się to, więc ze złością ciska nim o zlew
i zakrywa twarz dłońmi, opierając się tyłkiem o blat. Ma już tego wszystkiego
dosyć i chce mieć już ten tydzień za sobą. Louis nazywa go wakacjami, ale
nikogo nie oszuka. Straszny zamek w Szkocji, pośród lasy, jeziora, potwory z
Loch Ness i krwiożercze jelenie, nawiedzeni ludzie w kitlach i z fujarkami w
dłoniach, rudzi drwale z siekierami wbitymi w plecy. Urocze wakacje. Jeśli nie
będzie tam prądu (o czym Harry jest przekonany, bo przecież Szkocja to dzicz oddalona
od wszelkiej cywilizacji i wynalazków teraźniejszości, takich jak koło lub
ogień), to wyjeżdża stamtąd natychmiast i zabiera dzieci. Może weźmie nawet
Louisa ze sobą, jeśli ładnie poprosi.
- Kochanie, wiem, że jesteś zdenerwowany z powodu twojej…
- Nie jestem zdenerwowany z jej powodu, rozumiesz?! Nic mnie
ona nie obchodzi! – krzyczy, a Louis odsuwa się z niemrawą miną.
- Och, okay, dobrze. Więc nie stresujesz się waszym
spotkaniem?
- Nie – odpowiada Harry, ale już słabiej. Louis odsuwa
dłonie z jego twarzy, która po odsłonięciu wydaje się być kompletnie
wyczerpana. – Nie chcę tam jechać – mówi w końcu.
- Dlaczego nie możemy po prostu zostać w domu i poprzytulać
się na hamaku albo pooglądać jakiś film z dziećmi?
- To taka nasza mała tradycja kochanie. Wiesz o tym – mówi
delikatnym głosem Louis. Ostatnio jego mąż jest wyjątkowo nerwowy. – Jeździmy
do niej tylko raz na rok. No i tym razem będą chłopaki, więc na pewno będzie…
- Nie będzie milej. Będzie tak samo gównianie jak było rok
temu, dwa lata temu i pięć lat temu. Cały czas będzie mnie krytykować, a ja
będę to znosić z uśmiechem i wpychać sobie do ust więcej kawioru, sushi i tych
innych jej głupich kulinarnych wymysłów! Mam tego dość, mam dosyć tego ciągłego
obrażania mnie, mam dosyć jej niezwykle pomocnych rad na temat mojej fryzury i
mam dosyć ciągłego porównywania mnie do ciebie! Ona specjalnie kazała nam
jechać aż do Szkocji i to jeszcze z dziećmi! Wcześniej zostawały u Zayna i
Perrie i świetnie się bawiły, ale niee, trzeba wymęczyć nasze dzieci.
Zobaczysz, wepchnie im w rączki po tysiącu funtów i już będą szczęśliwe.
- Wychowaliśmy je inaczej.
- Gówno prawda, każdemu zależy na pieniądzach. Ty powinieneś
wiedzieć o tym najlepiej – mówi Harry i dokładnie w tym momencie żałuje swoich
słów. Widzi, jak wyraz twarzy Louisa zmienia się z lekkiego, ledwo wyczuwalnego
zdenerwowania i zdezorientowania, w całkowite niedowierzanie i ból. Wygląda,
jakby Harry swoimi słowami uderzył go z całej siły prosto w brzuch.
- Cios poniżej pasa – mówi i wychodzi z kuchni, szybkim
krokiem kierując się w stronę holu. Harry dogania go tam, łapiąc za nadgarstek.
- Przepraszam, Lou. Nie chciałem, wiesz o tym.
- Wiem, Harry, ale ty chyba zwyczajnie nie wiesz tego jak
bardzo się staram. Staram się od jebanych jedenastu lat, byś mi do końca
wybaczył i zapomniał. Od pięciu lat mamy Jo, od trzech Eve. A ty nadal nie
potrafisz zrozumieć tego, że nie zależy mi tylko i wyłącznie na pieniądzach, ale
na tobie. Mógłbym iść mieszkać pod most, byleby cały czas być z tobą. Ale
ciebie to nie obchodzi. Oczywiście, że nie.
- Louis, to nie tak, wiesz o tym. Przepraszam za ten
komentarz, ja… Wiesz, jak bardzo nie lubię jeździć do…
- Tak, wiem – mówi Louis ze spuszczoną głową, którą Harry
unosi wskazującym palcem. Łapie jego twarz w dłonie i delikatnie pociera ją
kciukami, patrząc mu w oczy. Nienawidzi, kiedy jego mąż jest smutny. A
najbardziej nienawidzi, kiedy jest smutny z jego powodu. Nic się nie zmieniło
przez te jedenaście lat.
- Przepraszam kochanie – mówi i całuje go, nie czekając na
odpowiedź. Po chwili lub dwóch odrywają się od siebie. Louis łapie swojego męża
za dłoń z delikatnym, jeszcze nieco smutnym uśmiechem i prowadzi ich po
szerokich schodach na drugie piętro. Ich dom jest piękny. Ogromny i w dobrym
guście. Kupili go w czasie, gdy podjęli decyzję o adopcji pierwszego dziecka,
ale umeblowali sami, przy pomocy jakiegoś przyjaciela Nicka, który jest
projektantem wnętrz. Tak więc dom pełen jest pastelowych kolorów, błękitów i
beży. Jo i Eve mają oddzielne pokoje, które są duże i przestronne tak, by
korzystali z nich aż nie dorosną i nie wyprowadzą się. Ich dom znajduje się w
dobrej dzielnicy i Harry go kocha, ale Louis i tak woli drugie mieszkanie,
które kupili razem. Znajduje się w jednym z największych wieżowców Londynu,
całe jest przeszklone, umeblowane nowocześnie i pełne wyrazistych kolorów, a na
ogromnym balkonie rosną prawdziwe drzewa i krzewy, zasadzone w otworach w
podłodze. Niestety, teraz nie mieszkają w Londynie, więc odwiedzają je tylko
okazyjnie.
Jo i Eve siedzą w pokoju tego pierwszego. Klęczą na
podłodze, na puchatym niebieskim dywanie, tyłem do drzwi, garbiąc się i
wpatrując w coś uparcie. Są tak zapatrzeni, że nie słyszą nawet kroków swoich
tatusiów, którzy już zdążyli stanąć w drzwiach, z delikatnymi uśmiechami
patrząc się na ich bezruch.
- Co tam macie? – odzywa się w końcu Louis, a dzieci podskakują
do góry.
- Nie! – krzyczą chórem, a koło nóg mężczyzn w podskokach
zwiewa niewielka żabka. Nim Harry i Louis mogą cokolwiek zrobić, Eve i Jo
rzucają się w pogoń, na czworakach przemykając pomiędzy ich nogami. Szatyn
kręci głową z dezaprobatą, Harry tylko się śmieje.
- Nie biegajcie – krzyczy Louis za nimi, wychodząc z pokoju.
Idzie do biblioteki, bo stamtąd dochodzą krzyki dzieci.
- Albert nie!! – rozlega się w całym domu, a potem słychać
tylko niezidentyfikowane dźwięki. Trochę tupania, spazmów, szurania,
zdegustowanych odgłosów i przeraźliwy pisk Eve. Żabka została zdeptana.
Oczywiście.
- Albert, jak mogłeś?! – piszczy Eve, podskakując w miejscu.
Opaska z różową kokardką na jej głowie zsuwa się na jej czoło, więc szybko
poprawia ją obiema dłońmi, nasuwając niezdarnie, po czym odgarnia swoje jasne
loki do tyłu, jakby była wyniosłą księżniczką, która przed chwilą straciła nad
sobą kontrolę. – Jak mogłeś zmiażdżyć Alfiego?! – krzyczy, ale uśmiecha się,
dumna, że właśnie użyła nowopoznanego słowa.
Albert wygląda na zmieszanego całym zajściem. Pomiędzy nim,
a oburzonymi dziećmi leży obrzydliwa breja w niezidentyfikowanym kolorze, która
jeszcze dwie minuty temu była ruchliwą żabką, z pełną determinacją dążącą do
wolności.
- Przepraszam – mówi mężczyzna, a Eve zamiata włosami, mówi twoje przeprosiny nie przywrócą jej życia (Louis
jest całkiem pewny, że usłyszała to w jakimś filmie) i wychodzi z pokoju
tanecznym krokiem, ale szatyn łapie ją w drzwiach, sadzając na swoim ramieniu,
a jej długie włosy łaskoczą go w policzek. Okay, może to, że Harry zaczął
regularnie zaciągać go do ich prywatnej siłowni, nie jest takie nieprzydatne, jak
mu się na początku wydawało (w przypadku Harry’ego to było bardzo przydatne,
jego biceps stał się szerszy, niż jego głowa).
- Kochanie, nie złość się na Alberta – mówi szatyn
delikatnym głosem. – On nie chciał zabić twojej znalezionej Bóg wie gdzie
żabki.
- Albert jest mordercą! – krzyczy Jo, wyrzucając dłoń do
góry, jakby trzymał w niej miecz, a Louis chce syknąć do niego, że nie pomaga.
Zamiast tego wzdycha ciężko.
- Oczywiście, że nie jest. Alfie był tylko żabką, czyli
zwierzątkiem.
- On nie był tylko zwierzątkiem! – krzyczy Eve i ociera
niewidoczną łzę spod oka. Jest prawdziwą królową dramatu. Ma to po nim,
naprawdę. Nie ważne, że jest adoptowana.
- Dobrze, kochanie. Ale jeśli zabije się zwierzątko, nawet
bardzo dla kogoś ważne przez przypadek, to wtedy to nie jest przestępstwo i
taka osoba nie ponosi żadnej winy za to.
- A pani w przedszkolu mówiła, że ludzie też są zwierzętami,
jak psy i koty! Czyli można zabić kogoś przez przypadek? Czy gdybym zabił
Alberta przez przypadek, to nie dostałbym kary? – pyta przemądrzałym tonem, z
odrobiną ciekawości Jo. Albert wygląda na przerażonego. Louis też. Szatyn ma
dość, więc rozwiązuje ten problem w najlepszy i najbardziej znajomy dla niego
sposób. Woła Harry’ego, oddaje mu Eve w ramiona i wychodzi z pokoju bez słowa,
idąc do kuchni po coś na ból głowy. I jeśli przy okazji wyda polecenie, by
dobrze ukryć wszystkie ostrzejsze narzędzia, to na pewno nic to nie znaczy.
-
Podróż przebiega nie aż tak źle, jak przewidywał Harry. Co
prawda Eve i Jo na zmianę pytają co pięć kilometrów a daleko jeszcze?, nie rozumiejąc, że tak, daleko jeszcze i żądają zatrzymania
się na każdej mijanej stacji, restauracji czy barze, które udaje im się
dostrzec po drodze, swoją złość i dezaprobatę demonstrując poprzez ostre
kopanie w siedzenia, kiedy to Harry nie zgadza się na zatrzymywanie się. Louis
naprawdę żałuje, że nie może zwyczajnie wyskoczyć z tego samochodu. Przynajmniej
żabkowa afera została zażegnana i
szatyn jest całkiem pewien, że Jo i Eve nie planują po cichu na tylnim
siedzeniu, jak zabić Alberta tak, by ich tatusiowie się nie dowiedzieli. I mimo
tego kopania i ich głupich pytań zadawanych dla odmiany co dwa kilometry (dlaczego niebo jest niebieskie?, skoro zebry
to kuzyni koni, to dlaczego konie nie mają pasków?, czy żyrafy mogą jeść
chmury?, czy gdyby zjeść ziemię, połknąć nasiona, a potem wypić wodę, to w
brzuszku urosłoby drzewo?) to nadal nie jest najgorsza podróż. Przynajmniej
się nie drą. Przynajmniej Harry pociera jego dłoń w uspokajającym geście. Louis
nadal nie może uwierzyć, że go ma.
-
Jadą przez las. Iglasty las, uściślając. GPS, który Eve mianowała
imieniem Jenna, mówi, że są już prawie na miejscu. Harry jest przerażony, jest
ciemno, już jakiś czas temu minęli znak ostrzegający o zwierzętach
wyskakujących na drogę, ale brunet bardziej martwi się o tubylców z siekierami
i kosami w brzydkich flanelowych koszulach i ogrodniczkach, z brodami zbroczonymi
krwią, mieszkających w małych drewnianych domkach z rozległymi piwnicami, gdzie
rozczłonkowują swoje ofiary. Albo je zjadają. Może to kanibale? Może wcale nie
mieszkają w domkach, tylko w jakichś jaskiniach w górach, a za wieszaki służą
im stalagmity?
- Miałem rację, miałem rację, miałem rację – mruczy Harry, a
Louis mówi mu tylko nie przesadzaj,
ale nie może nie przyznać mu racji. Okolica wydaje się być dosyć ponura i opuszczona,
wszędzie jest cholernie cicho i tyle dobrego, że dzieci zasnęły jakiś czas
temu, bo Harry nie jest pewny jak teraz by się zachowywały. – Jeśli na maskę wyskoczy mi jakiś mężczyzna,
to nie mam zamiaru się zatrzymywać. Tak tylko mówię.
- Oh, zbyt dużo nagrałeś się w Alana*…
- Tak?! – syczy. – Taka sama sytuacja. Urocze wakacje w
sercu jakichś pieprzonych gór, wszędzie lasy. Różnicą jest to, że Alan nie miał
dzieci. Ale też miał zamieszkać w domku jakiejś pieprzonej wiedźmy z
przegnitymi zębami.
- Teraz to przesadziłeś – mówi Louis, ale w jego głosie
pobrzmiewa rozbawienie. – Poza tym Alan mieszkał w Ameryce.
- A ja mieszkam w Anglii, a teraz jestem w Szkocji i się
kurwa boję. Hogwart z Harry’ego Pottera
znajduje się w Szkocji. I wiesz co? Jeśli okaże się, że jedziemy do pieprzonego
Hogwartu, gdzie moja ciotka urządziła sobie Szkołę
Czarnej Magii i Zabijania Hogwart, to się wcale nie zdziwię! – prawie krzyczy.
A potem krzyczy jeszcze raz, kiedy oślepiają go jakieś światła, a Jenna mówi dotarłeś do celu. - Kurwa! Ona chce nas
pozabijać!
Harry zatrzymuje się tak, że siła bezwładności pcha ich
ciała do przodu i czeka chwilę, aż ich oczy przyzwyczają się do światła.
- Dojechaliśmy? – pyta Jo osłaniając oczy ręką, a brunet
wypuszcza ciężko powietrze.
- Tak. Dojechaliśmy. Jakimś cudem.
Rusza na drugim biegu, przejeżdżając przez dużą bramę i
wjeżdżając tym samym na podjazd. Ich oczom ukazuje się duża willa z kamienia, która
posiada nawet małą, niezbyt strzelistą wieżyczkę. Więc chyba mogą liczyć na
elektryczność i wodę. Dużo elektryczności. Podjeżdżają tuż pod drzwi i
wysiadają z samochodu, rozprostowując nogi po długiej podróży. Harry i Louis
odpinają dzieci z fotelików, a podświetlany zegarek na masce samochodu wskazuje
pierwszą dwadzieścia. Po chwili z drzwi wynurza się jakiś chłopak, a za nim
starsza kobieta. Harry’ego coś ściska w żołądku.
- Cześć ciociu – mówi cicho.
- Witam. Cześć Louis, kochanie – kobieta uśmiecha się i
przyciąga szatyna do siebie.
- Ech, hej – mówi i spogląda niezręcznie na Harry’ego, kiedy
już się odsuwają.
- Jak wam minęła podróż?
- Całkiem w porządku. Dzieci tylko trochę marudziły.
- Nieprawda! My zadawaliśmy bardzo ważne pytania!
Kobieta śmieje się.
- Kazałam zaświecić latarnie, żebyście wiedzieli, że to
tutaj.
- Tak. Zauważyliśmy – mruczy Harry. W sumie to, że nie
zwraca na niego uwagi nie jest takie złe.
- Zostawcie bagaże, Caleb je weźmie – wskazuje na chłopaka,
który uśmiecha się do nich lekko. – Reszta jeszcze nie przyjechała. A teraz
chodźmy – robi kilka kroków w stronę domu, ale nie może powstrzymać się od
uszczypliwości. - Zrób coś z tymi włosami.
- Louis je lubi.
- Nie rozumiem dlaczego. Ten koczek jest pedalski.
- Prawdopodobnie dlatego, że jestem pedałem – uśmiecha się
jedynie Harry, podnosi Eve, sadzając ją na swoim biodrze i stawiając długie
kroki, kieruje się ku wejściu do wielkiego domu. Może i musi wytrzymać tydzień
z tą babą, ale przynajmniej ma przy sobie swoje dzieci i ma też Louisa.
- Kurwa – mówi spokojnym, dumnym tonem szeroko uśmiechnięta
Eve. Harry obraca w jej stronę głowę tak szybko, że czuje ból w szyi i o mało
co nie zderza się z małą dziewczynką.
- Co powiedziałaś?
- Kurwa. Powiedziałeś to, kiedy tu dojechaliśmy.
Harry spogląda na śmiertelnie poważną, wzburzoną kobietę, która
stoi w drzwiach i wydaje się, że w tym momencie nienawidzi go bardziej.
Więc tak. Może i musi wytrzymać tydzień z tą babą, ale
przynajmniej ma Louisa.
*Alan Wake aka moja ulubiona gra, w którą tak naprawdę nie
gram, bo się boję, że przegram i zabije mnie olbrzym z piłą maszynową na samym
początku gry. Tak. Poznajcie moją logikę.