Epilog

Hej! Poniżej macie epilog Legacy, a skoro to już smutny koniec, to czas na podziękowania. Bardzo chciałabym podziękować dwóm osobom - @polishcurls i @shipp_houis, które skomentowały chyba każdy rozdział. Naprawdę wam dziękuję. Dziękuję też osobom, które kiedykolwiek skomentowały, to bardzo wiele znaczy. 
Oczywiście to nie będzie ostatnie fanfiction, które piszę. Będę pisała kolejne, prawdopodobnie ostatnie moje własne fanfiction. Pisałam o tym już w tamtym rozdziale. Będzie się nazywało Invastigation. Napiszę do każdej informowanej osoby o nim, więc będziecie mi mogli napisać czy chcecie być informowani, czy nie. 
Tymczasem proszę każdą osobę, która to czyta o komentarz, z racji tego, że to epilog. No dalej, to tylko chwilka, a to będzie takie miłe zakończenie Legacy. No i macie mi za co dziękować, bo zakończenie jest jednak dobre! A miałam już takie niecne plany, już niemalże piłam herbatkę z diabłem...
________________________________________
- Czy Albert umieścił fotelik dla Eve i…
- Tak, Harry.
- Jesteś pewien, że…
- Tak, Harry.
- Nawet nie wiesz o co chciałem zapytać Lou.
- Wszystko będzie dobrze.
- Ale to pierwsza tak długa podróż dla dzieci i…
- To Szkocja Hazz. Tylko Szkocja.
- Co nie zmienia faktu, że…
- Hazz – ucina krótko Louis.
- Dobrze. Przepraszam, że martwię się o swoje dzieci, już nie będę – mówi Harry i wysuwa do przodu dolną wargę, zakładając ręce na piersi. Odwraca się tyłem do Louisa z zamiarem pójścia do kuchni i zrobienia piątego termosu herbaty i może jeszcze dwóch kubków termicznych melisy. I jeśli schowa troszkę masła orzechowego pod swoim siedzeniem, to nikt na pewno nie zauważy.
Czuje, że ktoś obejmuje go od tyłu, kiedy dosyć agresywnie próbuje otworzyć termos. Nie udaje mu się to, więc ze złością ciska nim o zlew i zakrywa twarz dłońmi, opierając się tyłkiem o blat. Ma już tego wszystkiego dosyć i chce mieć już ten tydzień za sobą. Louis nazywa go wakacjami, ale nikogo nie oszuka. Straszny zamek w Szkocji, pośród lasy, jeziora, potwory z Loch Ness i krwiożercze jelenie, nawiedzeni ludzie w kitlach i z fujarkami w dłoniach, rudzi drwale z siekierami wbitymi w plecy. Urocze wakacje. Jeśli nie będzie tam prądu (o czym Harry jest przekonany, bo przecież Szkocja to dzicz oddalona od wszelkiej cywilizacji i wynalazków teraźniejszości, takich jak koło lub ogień), to wyjeżdża stamtąd natychmiast i zabiera dzieci. Może weźmie nawet Louisa ze sobą, jeśli ładnie poprosi.
- Kochanie, wiem, że jesteś zdenerwowany z powodu twojej…
- Nie jestem zdenerwowany z jej powodu, rozumiesz?! Nic mnie ona nie obchodzi! – krzyczy, a Louis odsuwa się z niemrawą miną.
- Och, okay, dobrze. Więc nie stresujesz się waszym spotkaniem?
- Nie – odpowiada Harry, ale już słabiej. Louis odsuwa dłonie z jego twarzy, która po odsłonięciu wydaje się być kompletnie wyczerpana. – Nie chcę tam jechać – mówi w końcu.
- Dlaczego nie możemy po prostu zostać w domu i poprzytulać się na hamaku albo pooglądać jakiś film z dziećmi?
- To taka nasza mała tradycja kochanie. Wiesz o tym – mówi delikatnym głosem Louis. Ostatnio jego mąż jest wyjątkowo nerwowy. – Jeździmy do niej tylko raz na rok. No i tym razem będą chłopaki, więc na pewno będzie…
- Nie będzie milej. Będzie tak samo gównianie jak było rok temu, dwa lata temu i pięć lat temu. Cały czas będzie mnie krytykować, a ja będę to znosić z uśmiechem i wpychać sobie do ust więcej kawioru, sushi i tych innych jej głupich kulinarnych wymysłów! Mam tego dość, mam dosyć tego ciągłego obrażania mnie, mam dosyć jej niezwykle pomocnych rad na temat mojej fryzury i mam dosyć ciągłego porównywania mnie do ciebie! Ona specjalnie kazała nam jechać aż do Szkocji i to jeszcze z dziećmi! Wcześniej zostawały u Zayna i Perrie i świetnie się bawiły, ale niee, trzeba wymęczyć nasze dzieci. Zobaczysz, wepchnie im w rączki po tysiącu funtów i już będą szczęśliwe.
- Wychowaliśmy je inaczej.
- Gówno prawda, każdemu zależy na pieniądzach. Ty powinieneś wiedzieć o tym najlepiej – mówi Harry i dokładnie w tym momencie żałuje swoich słów. Widzi, jak wyraz twarzy Louisa zmienia się z lekkiego, ledwo wyczuwalnego zdenerwowania i zdezorientowania, w całkowite niedowierzanie i ból. Wygląda, jakby Harry swoimi słowami uderzył go z całej siły prosto w brzuch.
- Cios poniżej pasa – mówi i wychodzi z kuchni, szybkim krokiem kierując się w stronę holu. Harry dogania go tam, łapiąc za nadgarstek.
- Przepraszam, Lou. Nie chciałem, wiesz o tym.
- Wiem, Harry, ale ty chyba zwyczajnie nie wiesz tego jak bardzo się staram. Staram się od jebanych jedenastu lat, byś mi do końca wybaczył i zapomniał. Od pięciu lat mamy Jo, od trzech Eve. A ty nadal nie potrafisz zrozumieć tego, że nie zależy mi tylko i wyłącznie na pieniądzach, ale na tobie. Mógłbym iść mieszkać pod most, byleby cały czas być z tobą. Ale ciebie to nie obchodzi. Oczywiście, że nie.
- Louis, to nie tak, wiesz o tym. Przepraszam za ten komentarz, ja… Wiesz, jak bardzo nie lubię jeździć do…
- Tak, wiem – mówi Louis ze spuszczoną głową, którą Harry unosi wskazującym palcem. Łapie jego twarz w dłonie i delikatnie pociera ją kciukami, patrząc mu w oczy. Nienawidzi, kiedy jego mąż jest smutny. A najbardziej nienawidzi, kiedy jest smutny z jego powodu. Nic się nie zmieniło przez te jedenaście lat.
- Przepraszam kochanie – mówi i całuje go, nie czekając na odpowiedź. Po chwili lub dwóch odrywają się od siebie. Louis łapie swojego męża za dłoń z delikatnym, jeszcze nieco smutnym uśmiechem i prowadzi ich po szerokich schodach na drugie piętro. Ich dom jest piękny. Ogromny i w dobrym guście. Kupili go w czasie, gdy podjęli decyzję o adopcji pierwszego dziecka, ale umeblowali sami, przy pomocy jakiegoś przyjaciela Nicka, który jest projektantem wnętrz. Tak więc dom pełen jest pastelowych kolorów, błękitów i beży. Jo i Eve mają oddzielne pokoje, które są duże i przestronne tak, by korzystali z nich aż nie dorosną i nie wyprowadzą się. Ich dom znajduje się w dobrej dzielnicy i Harry go kocha, ale Louis i tak woli drugie mieszkanie, które kupili razem. Znajduje się w jednym z największych wieżowców Londynu, całe jest przeszklone, umeblowane nowocześnie i pełne wyrazistych kolorów, a na ogromnym balkonie rosną prawdziwe drzewa i krzewy, zasadzone w otworach w podłodze. Niestety, teraz nie mieszkają w Londynie, więc odwiedzają je tylko okazyjnie.
Jo i Eve siedzą w pokoju tego pierwszego. Klęczą na podłodze, na puchatym niebieskim dywanie, tyłem do drzwi, garbiąc się i wpatrując w coś uparcie. Są tak zapatrzeni, że nie słyszą nawet kroków swoich tatusiów, którzy już zdążyli stanąć w drzwiach, z delikatnymi uśmiechami patrząc się na ich bezruch.
- Co tam macie? – odzywa się w końcu Louis, a dzieci podskakują do góry.
- Nie! – krzyczą chórem, a koło nóg mężczyzn w podskokach zwiewa niewielka żabka. Nim Harry i Louis mogą cokolwiek zrobić, Eve i Jo rzucają się w pogoń, na czworakach przemykając pomiędzy ich nogami. Szatyn kręci głową z dezaprobatą, Harry tylko się śmieje.
- Nie biegajcie – krzyczy Louis za nimi, wychodząc z pokoju. Idzie do biblioteki, bo stamtąd dochodzą krzyki dzieci.
- Albert nie!! – rozlega się w całym domu, a potem słychać tylko niezidentyfikowane dźwięki. Trochę tupania, spazmów, szurania, zdegustowanych odgłosów i przeraźliwy pisk Eve. Żabka została zdeptana. Oczywiście.
- Albert, jak mogłeś?! – piszczy Eve, podskakując w miejscu. Opaska z różową kokardką na jej głowie zsuwa się na jej czoło, więc szybko poprawia ją obiema dłońmi, nasuwając niezdarnie, po czym odgarnia swoje jasne loki do tyłu, jakby była wyniosłą księżniczką, która przed chwilą straciła nad sobą kontrolę. – Jak mogłeś zmiażdżyć Alfiego?! – krzyczy, ale uśmiecha się, dumna, że właśnie użyła nowopoznanego słowa.
Albert wygląda na zmieszanego całym zajściem. Pomiędzy nim, a oburzonymi dziećmi leży obrzydliwa breja w niezidentyfikowanym kolorze, która jeszcze dwie minuty temu była ruchliwą żabką, z pełną determinacją dążącą do wolności.
- Przepraszam – mówi mężczyzna, a Eve zamiata włosami, mówi twoje przeprosiny nie przywrócą jej życia (Louis jest całkiem pewny, że usłyszała to w jakimś filmie) i wychodzi z pokoju tanecznym krokiem, ale szatyn łapie ją w drzwiach, sadzając na swoim ramieniu, a jej długie włosy łaskoczą go w policzek. Okay, może to, że Harry zaczął regularnie zaciągać go do ich prywatnej siłowni, nie jest takie nieprzydatne, jak mu się na początku wydawało (w przypadku Harry’ego to było bardzo przydatne, jego biceps stał się szerszy, niż jego głowa).
- Kochanie, nie złość się na Alberta – mówi szatyn delikatnym głosem. – On nie chciał zabić twojej znalezionej Bóg wie gdzie żabki.
- Albert jest mordercą! – krzyczy Jo, wyrzucając dłoń do góry, jakby trzymał w niej miecz, a Louis chce syknąć do niego, że nie pomaga. Zamiast tego wzdycha ciężko.
- Oczywiście, że nie jest. Alfie był tylko żabką, czyli zwierzątkiem.
- On nie był tylko zwierzątkiem! – krzyczy Eve i ociera niewidoczną łzę spod oka. Jest prawdziwą królową dramatu. Ma to po nim, naprawdę. Nie ważne, że jest adoptowana.
- Dobrze, kochanie. Ale jeśli zabije się zwierzątko, nawet bardzo dla kogoś ważne przez przypadek, to wtedy to nie jest przestępstwo i taka osoba nie ponosi żadnej winy za to.
- A pani w przedszkolu mówiła, że ludzie też są zwierzętami, jak psy i koty! Czyli można zabić kogoś przez przypadek? Czy gdybym zabił Alberta przez przypadek, to nie dostałbym kary? – pyta przemądrzałym tonem, z odrobiną ciekawości Jo. Albert wygląda na przerażonego. Louis też. Szatyn ma dość, więc rozwiązuje ten problem w najlepszy i najbardziej znajomy dla niego sposób. Woła Harry’ego, oddaje mu Eve w ramiona i wychodzi z pokoju bez słowa, idąc do kuchni po coś na ból głowy. I jeśli przy okazji wyda polecenie, by dobrze ukryć wszystkie ostrzejsze narzędzia, to na pewno nic to nie znaczy.
-
Podróż przebiega nie aż tak źle, jak przewidywał Harry. Co prawda Eve i Jo na zmianę pytają co pięć kilometrów a daleko jeszcze?, nie rozumiejąc, że tak, daleko jeszcze i żądają zatrzymania się na każdej mijanej stacji, restauracji czy barze, które udaje im się dostrzec po drodze, swoją złość i dezaprobatę demonstrując poprzez ostre kopanie w siedzenia, kiedy to Harry nie zgadza się na zatrzymywanie się. Louis naprawdę żałuje, że nie może zwyczajnie wyskoczyć z tego samochodu. Przynajmniej żabkowa afera została zażegnana i szatyn jest całkiem pewien, że Jo i Eve nie planują po cichu na tylnim siedzeniu, jak zabić Alberta tak, by ich tatusiowie się nie dowiedzieli. I mimo tego kopania i ich głupich pytań zadawanych dla odmiany co dwa kilometry (dlaczego niebo jest niebieskie?, skoro zebry to kuzyni koni, to dlaczego konie nie mają pasków?, czy żyrafy mogą jeść chmury?, czy gdyby zjeść ziemię, połknąć nasiona, a potem wypić wodę, to w brzuszku urosłoby drzewo?) to nadal nie jest najgorsza podróż. Przynajmniej się nie drą. Przynajmniej Harry pociera jego dłoń w uspokajającym geście. Louis nadal nie może uwierzyć, że go ma.
-
Jadą przez las. Iglasty las, uściślając. GPS, który Eve mianowała imieniem Jenna, mówi, że są już prawie na miejscu. Harry jest przerażony, jest ciemno, już jakiś czas temu minęli znak ostrzegający o zwierzętach wyskakujących na drogę, ale brunet bardziej martwi się o tubylców z siekierami i kosami w brzydkich flanelowych koszulach i ogrodniczkach, z brodami zbroczonymi krwią, mieszkających w małych drewnianych domkach z rozległymi piwnicami, gdzie rozczłonkowują swoje ofiary. Albo je zjadają. Może to kanibale? Może wcale nie mieszkają w domkach, tylko w jakichś jaskiniach w górach, a za wieszaki służą im stalagmity?
- Miałem rację, miałem rację, miałem rację – mruczy Harry, a Louis mówi mu tylko nie przesadzaj, ale nie może nie przyznać mu racji. Okolica wydaje się być dosyć ponura i opuszczona, wszędzie jest cholernie cicho i tyle dobrego, że dzieci zasnęły jakiś czas temu, bo Harry nie jest pewny jak teraz by się zachowywały.  – Jeśli na maskę wyskoczy mi jakiś mężczyzna, to nie mam zamiaru się zatrzymywać. Tak tylko mówię.
- Oh, zbyt dużo nagrałeś się w Alana*…
- Tak?! – syczy. – Taka sama sytuacja. Urocze wakacje w sercu jakichś pieprzonych gór, wszędzie lasy. Różnicą jest to, że Alan nie miał dzieci. Ale też miał zamieszkać w domku jakiejś pieprzonej wiedźmy z przegnitymi zębami.
- Teraz to przesadziłeś – mówi Louis, ale w jego głosie pobrzmiewa rozbawienie. – Poza tym Alan mieszkał w Ameryce.
- A ja mieszkam w Anglii, a teraz jestem w Szkocji i się kurwa boję. Hogwart z Harry’ego Pottera znajduje się w Szkocji. I wiesz co? Jeśli okaże się, że jedziemy do pieprzonego Hogwartu, gdzie moja ciotka urządziła sobie Szkołę Czarnej Magii i Zabijania Hogwart, to się wcale nie zdziwię! – prawie krzyczy. A potem krzyczy jeszcze raz, kiedy oślepiają go jakieś światła, a Jenna mówi dotarłeś do celu. - Kurwa! Ona chce nas pozabijać!
Harry zatrzymuje się tak, że siła bezwładności pcha ich ciała do przodu i czeka chwilę, aż ich oczy przyzwyczają się do światła.
- Dojechaliśmy? – pyta Jo osłaniając oczy ręką, a brunet wypuszcza ciężko powietrze.
- Tak. Dojechaliśmy. Jakimś cudem.
Rusza na drugim biegu, przejeżdżając przez dużą bramę i wjeżdżając tym samym na podjazd. Ich oczom ukazuje się duża willa z kamienia, która posiada nawet małą, niezbyt strzelistą wieżyczkę. Więc chyba mogą liczyć na elektryczność i wodę. Dużo elektryczności. Podjeżdżają tuż pod drzwi i wysiadają z samochodu, rozprostowując nogi po długiej podróży. Harry i Louis odpinają dzieci z fotelików, a podświetlany zegarek na masce samochodu wskazuje pierwszą dwadzieścia. Po chwili z drzwi wynurza się jakiś chłopak, a za nim starsza kobieta. Harry’ego coś ściska w żołądku.
- Cześć ciociu – mówi cicho.
- Witam. Cześć Louis, kochanie – kobieta uśmiecha się i przyciąga szatyna do siebie.
- Ech, hej – mówi i spogląda niezręcznie na Harry’ego, kiedy już się odsuwają.
- Jak wam minęła podróż?
- Całkiem w porządku. Dzieci tylko trochę marudziły.
- Nieprawda! My zadawaliśmy bardzo ważne pytania!
Kobieta śmieje się.
- Kazałam zaświecić latarnie, żebyście wiedzieli, że to tutaj.
- Tak. Zauważyliśmy – mruczy Harry. W sumie to, że nie zwraca na niego uwagi nie jest takie złe.
- Zostawcie bagaże, Caleb je weźmie – wskazuje na chłopaka, który uśmiecha się do nich lekko. – Reszta jeszcze nie przyjechała. A teraz chodźmy – robi kilka kroków w stronę domu, ale nie może powstrzymać się od uszczypliwości. - Zrób coś z tymi włosami.
- Louis je lubi.
- Nie rozumiem dlaczego. Ten koczek jest pedalski.
- Prawdopodobnie dlatego, że jestem pedałem – uśmiecha się jedynie Harry, podnosi Eve, sadzając ją na swoim biodrze i stawiając długie kroki, kieruje się ku wejściu do wielkiego domu. Może i musi wytrzymać tydzień z tą babą, ale przynajmniej ma przy sobie swoje dzieci i ma też Louisa.
- Kurwa – mówi spokojnym, dumnym tonem szeroko uśmiechnięta Eve. Harry obraca w jej stronę głowę tak szybko, że czuje ból w szyi i o mało co nie zderza się z małą dziewczynką.
- Co powiedziałaś?
- Kurwa. Powiedziałeś to, kiedy tu dojechaliśmy.
Harry spogląda na śmiertelnie poważną, wzburzoną kobietę, która stoi w drzwiach i wydaje się, że w tym momencie nienawidzi go bardziej.
Więc tak. Może i musi wytrzymać tydzień z tą babą, ale przynajmniej ma Louisa.
*Alan Wake aka moja ulubiona gra, w którą tak naprawdę nie gram, bo się boję, że przegram i zabije mnie olbrzym z piłą maszynową na samym początku gry. Tak. Poznajcie moją logikę. 

Rozdział XVI

Hej! Przepraszam, że tak późno, ale byłam na wakacjach no i tak tego. Mam dla was cztery wiadomości, trzy dobre i jedną złą.
Przeczytać, bo ważne.
Zła: To ostatni rozdział tego fanfiction. Miało być więcej, ale stwierdziłam, że nie ma co przeciągać. Tak będzie lepiej, uwierzcie. 
Dobra numer jeden: Będzie jeszcze epilog! Yay!
Dobra numer dwa: Będę pisać kolejne fanfiction, prawdopodobnie zacznę je pisać w sierpniu, ale nie wiem dokładnie. Jeśli interesuje was fabuła, to możecie znaleźć ją tutaj. Będę publikować to ff na blogspocie, kiedy szabloniarka skończy swoją pracę.
Dobra numer trzy: Napisałam niedawno prompta, który jest całkowitym smutem, link tutaj. Oprócz tego podjęłam się tłumaczenia wspaniałego fanfiction pod tytułem Wild And Unruly. Nie będzie ono publikowane na blogspot (buu), ale może przeczytacie. Link i fabuła tutaj.
______________________________________________
Biegnie, biegnie, cholera, nawet nie wie gdzie. Jest na średnio ruchliwej ulicy, którą widzi pierwszy raz w życiu. Łzy spływają potokami po jego policzkach i szyi, a włosy prawdopodobnie są splątane. Zatrzymuje się i obraca kilkakrotnie wokół swojej osi, rozglądając się. Pewnie wygląda jak szaleniec, zważając na niepochlebne spojrzenia kilku przechodzących Londyńczyków. Ma przy sobie portfel, musi się rozejrzeć za jakąś taksówką albo metrem, albo jakimkolwiek środkiem transportu. Metro. Ugh. Tylko tym jeździł przed erą Nicka. Był nikim przed erą Nicka. Był młodym, zagubionym i biednym chłopczykiem przed erą Nicka. Słabym, bezbronnym i delikatnym. Pamięta, jak kiedyś jakiś dorosły mężczyzna zaproponował mu stówę za loda przed erą Nicka. Pamięta, jak era Nicka w ogóle się zaczęła.
Nick przyszedł do piekarni, w której pracował, w tym swoim świetnie skrojonym garniturze, i uśmiechnął się do niego tym swoim firmowym uniesieniem kącików warg. Poprosił o ciasto marchewkowe tym swoim obniżonym lekko głosem. To od początku było nastawione na flirt, Nick od początku zachowywał się w stosunku do niego szarmancko, adorował go, kupował mu prezenty i zapraszał na drogie kolacje. Zachowywał się jak jego sugar daddy, tylko bez jasno postawionych przedtem warunków i z tym całym procederem wyjątkowy pierwszy pocałunek, wyjątkowa pierwsza randka, wyjątkowe pierwsze wszystko. To chore, ile ludzie są w stanie zrobić dla pieniędzy. To chore, ile ludzie są w stanie zrobić za pieniądze. Nick jest chory, Liam jest chory i Louis też jest chory.
Harry został sam.
Louis dogania go, kiedy siedzi oparty o ścianę jakiegoś budynku, zwinięty w kłębek, twarz chowając w kolanach. Ludzie mijają go, rzucając mu pobieżne, oceniające spojrzenia, nie zajmując sobie nim nawet myśli. Płacze, nawet nie wiedząc dokładnie dlaczego. Może z powodu Louisa, Nicka, Liama albo Zayna. Może z powodu tego, jak oszukany się czuje, a może z powodu bycia całkowicie bezdomnym i bez grosza przy duszy. Okazało się, że nigdy nie odziedziczył żadnego majątku. Mógł się spodziewać, że to tylko żart. Mu nigdy nie przydarzyło się nic dobrego. Chociaż mimo wszystko erę Nicka i erę Louisa zawsze będzie wspominał z tym dziwnym ciepłem, ogarniającym całe jego podbrzusze.
Louis siada koło niego, kolana podciągając pod brodę i obejmuje nogi rękoma, zwijając się w kulkę. Dyszy ciężko po przebytym biegu, ale stara się jak najszybciej unormować oddech, żeby nie przestraszyć drugiego chłopaka, który przekręca głowę tak, by na niego patrzeć.
Harry wygląda tak, jakby zaraz miał się znowu rozpłakać, jego oczy są wilgotne, a usta wykrzywione w jakimś nienaturalnym uśmiechu. Nie jest do końca smutny. Jest jakby pogrążony w beznadziejności. Ale Louis wygląda gorzej. Jego włosy są potargane, sterczą w każdą stronę, a na policzkach widać ścieżki, po których jeszcze przed chwilą płynęły łzy. Wnętrze jego dłoni jest zabrudzone i lekko przetarte, podobnie z jego spodniami, jakby kilkakrotnie wywrócił się podczas swojego biegu. Jego buty są ubrudzone błotem, podobnie jak nogawki spodni, a twarz wygląda szczerze. Jakby w końcu nie udawał nikogo, kim nie jest. Jakby przestał być tym spieprzonym aktorem. Uśmiecha się, a po jego policzkach spływa jeszcze kilka łez.
- Spierdoliłem, co?
Harry nie do końca rozumie o czym on mówi, więc tylko parska zduszonym śmiechem. Spierdoliłem, bo nie zapłaciłem Niallowi wystarczająco dużej łapówki?
- Co masz na myśli?
- Wiesz, że naprawdę zostałem adoptowany i naprawdę moja, cóż, ciotka jest z tobą spokrewniona, prawda?
Oh. Cóż, Harry nie wiedział. Myślał, że wszystko jest kłamstwem, to również.
- Nie – odpowiada cicho. Jakiś mężczyzna potyka się o stopę Louisa, więc ten mruczy ciche przepraszam, w jego stronę i przyciąga swoje nogi jeszcze bliżej.  
- Więc już wiesz. Ale ona nie zginęła. Przeprowadziła się do Niemiec, chyba do Bawarii. Ma tam jakiś wielki dwór, nie wiadomo co. Przekazała mi naprawdę dużo pieniędzy, myślę, że trzy czwarte jej całego majątku i dużo domów i… sam rozumiesz.
- Nie. Nie rozumiem – Harry patrzy na niego z szeroko otwartymi oczami. Już naprawdę nie ma nic do stracenia i nic do zyskania. – Po jaką cholerę mi to wszystko mówisz?! Myślisz, że mam ochotę słuchać o twoim perfekcyjnym życiu? O tym, jak dobrze ci było pod szczerozłotym dachem mojej ciotki, która nigdy się mną nie zainteresowała?
- Ale właśnie chodzi o to, że interesowała się tobą aż za bardzo! Gdyby nie ona i głupi ośmioletni ja, to nigdy nie miałoby miejsca!
- O czym ty do cholery mówisz?!
Okay, teraz ludzie zaczynają się na nich gapić.
- To długa historia – głos Louisa na powrót staje się przyciszony.
- Świetnie – mruczy w odpowiedzi Harry, grzebiąc się ze swojego miejsca i odejść gdzieś, gdziekolwiek.
- Nie, czekaj! – szatyn gwałtownie łapie go za rękę, zatrzymując go. – Tutaj niedaleko jest fajna restauracja, pójdźmy tam proszę. Nie rozmawiajmy o tym siedząc na bruku, zaczyna mi być zimno.
Harry kiwa tylko głową i podnosi się do końca. Louis też wstaje i oboje idą w dół ulicy, nie odzywając się. Ich dłonie kołyszą się obok siebie. Gdyby to wszystko nie było takie popieprzone, Harry złapałby szatyna za rękę. Gdyby to wszystko nie było takie popieprzone, nie musieliby w ogóle odbywać tego spaceru.
Wkrótce dochodzą do jakiejś eleganckiej restauracji. Oczywiście. Jakżeby inaczej. Louis otwiera drzwi i przepuszcza Harry’ego przed sobą, a ten dziękuje mu krótkim kiwnięciem głowy. Wita ich elegancko ubrany kelner, pyta ilu osobowy stolik chcą, a potem prowadzi ich do jednego z tych dwuosobowych, przy ścianie.
Harry czuje się nieco niezręcznie. Nie dlatego, że jest w drogiej restauracji, na którą z całą pewnością go nie stać i nigdy stać nie było. Bywał często w takich miejscach z Nickiem, więc wie jak się zachować, co nie znaczy, że czuje się swobodnie. I on, i Louis są smutni, na granicy płaczu. Prawdopodobnie najlepiej byłoby po prostu rzucić się sobie w ramiona, jak w jakiejś taniej komedii romantycznej i byłoby po krzyku, ale to nie jest film, a oni nie są do końca zgraną parą, która wie czego chce i w dodatku ma masę przyjaciół, gotową ich wesprzeć. Ale Louis ma Zayna. Harry, jak się okazuje, nie ma nikogo. Może Mahogany zechce go przygarnąć? Niall prawdopodobnie nieprędko wróci do kraju, poza tym nawet nie ma z nim kontaktu, nie ma jak mu powiedzieć, że zagrożenie, czy jakkolwiek można nazwać Louisa i jego świtę, minęło. Musiałby znaleźć tamtego farbowanego blondynka, a jakoś nie uśmiecha się mu szukanie jednego nastolatka pośród miliona innych nastolatków w Londynie.
- Zjesz coś? – Louis pyta go cichym głosem, jego twarz przyozdabia delikatny, nieśmiały uśmiech, jakby bał się odpowiedzi Harry’ego. Co było całkiem nieuzasadnione, bo zielonooki nawet teraz nie potrafił być dla niego całkowicie wredny.
- Nie, chyba nie mam ochoty – odpowiada sucho.
- Ale musisz być głodny, pewnie długo ci zajęło… no wiesz.
Harry spuszcza wzrok czując, że rzeczywiście nie jadł od dłuższego czasu. Nawet nie zdawał sobie sprawy z tego jak długo spędził w mieszkaniu Nialla.
- Dobrze.
Louis uśmiecha się lekko i otwiera przyniesione przez kelnera menu, Harry robi to samo. Przeglądają je w ciszy, potem zamawiają, oboje coś lekkiego. Prawdopodobnie zjedzenie większej, bardziej ciężkostrawnej porcji sprawiłoby, że oboje zwymiotowaliby.
Nie mają już o czym rozmawiać, wszystkie tematy niezwiązane z kłamstwem Louisa zostały wyczerpane, gula w gardle Harry’ego powiększa się.
- Więc… - mówi.
- Więc chyba powinienem ci opowiedzieć od początku jak było. Tylko, że nie wiem od czego zacząć.
To takie wyświechtane, nie wiem od czego zacząć, tak, na pewno, każdy to powtarza, a nikt nie ma tego na myśli.
- Nie mam pojęcia, może zacznij od środka? – Harry sili się na sarkazm, ale jego głos jest nieco zbyt napastliwy i agresywny. Ale ostatecznie brunet ma prawo być zły.
Louis nie czuje się urażony słysząc jego słowa. Nie kuli się w sobie, tak, jak zapewne zrobiłby to stary Louis Jestem bity przez swojego chłopaka Tomlinson, ale też nie prostuje pleców i nie zadziera jeszcze wyżej swojego i tak zadartego nosa, jak zrobiłby to nowy Louis Płacę ludziom, żeby okłamywali wszystkich wokoło Tomlinson. Chociaż Harry nie jest pewien, czy którykolwiek z tych Louisów jest prawdziwy. Harry nie wie, czy ten twardy Louis, który rządzi Nickiem, Liamem i zastrasza Nialla jest prawdziwym Louisem, czy to tylko kolejna gierka, kolejne przedstawienie teatralne, pokaz kukiełek, które można zamknąć w pudełku i odciąć się od nich na zawsze albo wyciągać je kiedy tylko potrzebuje się nowego charakteru, nowej twarzy, maski, pewności siebie. Być może ten Louis, którego ma teraz przed sobą jest prawdziwy. Nie biedny, słaby i chuderlawy Louis Tomlinson i nie pewny siebie, wyniosły bogacz Louis Tomlinson. Po prostu Louis. Harry nie zna prawdziwego Louisa, ale może go sobie wyobrazić. Louis lubiący nosić wygodne, miękkie dresy i luźniejsze koszulki. Louis uwielbiający Adidasy. Louis kochający herbatę i różne ziółka. Louis z cudownym uśmiechem i włosami czasami pachnącymi miętą, czasami lawendą lub jaśminem. Inteligentny, zabawny Louis. Spontaniczny Louis. Wesoły Louis. Louis z błyszczącymi, zmiennymi oczami. Cholera, Harry kochał to, że jego oczy raz były głęboko niebieskie, a raz szare. Niekiedy nawet podchodziły pod zieleń. Cholera, Harry kochał Louisa Tomlinsona. Każdą jego odsłonę, każdą delikatną i mniej delikatną zmarszczkę na jego twarzy, jego zapach i uśmiech, i krzywe dolne zęby, i zwyczajnie wszystko co z nim związane.
Harry miał ochotę się rozpłakać. Naprawdę rozpłakać, rozpłakać jak małe dziecko. Nie mógł tak zwyczajnie siedzieć i patrzeć na Louisa Tomlinsona po drugiej stronie stolika. Byli blisko, a jednak czuł się, jakby pomiędzy nimi była szklana ściana lub przepaść zbyt wąska, by nie mógł dokładnie zobaczyć twarzy szatyna, a zbyt szeroka, by zwyczajnie ją przeskoczyć. Mógł patrzeć na Louisa, a nie mógł go dotknąć, powąchać, cokolwiek.
Cóż za melodramatyzm. Może jednak grają w filmie. Tylko trochę mniej tanim i kiczowatym.
Harry spojrzał na Louisa, ich wzrok się spotkał. Oczy szatyna były szaroniebieskie. Bardziej niebieskie, niż szare. I widniał w nich smutek. Nic zaskakującego, jeśli Harry miałby to oceniać. Ale i tak poczuł dziwne szarpnięcie w okolicy żołądka, bo to on spowodował ten smutek. To było irracjonalne, powinien być wściekły na Louisa, był na niego wściekły, a mimo to czuł się źle z tym, że szatyn był przez niego smutny. Tak, był smutny, bo odkryłeś jego plan, pomyślał Harry z goryczą, a mimo to nadal czuł się źle. Dotychczas niebieskooki smutny był zawsze przez Zayna. No. Był. Udawał, że był smutny. Może teraz też udaje? Może teraz też udaje, że jest smutny i pełen skruchy, a tak naprawdę dopracowuje historyjkę i nowy plan obliczony na to, żeby znowu przekonać go do siebie, opieprzyć Nicka i Liama i zabić Nialla. To może lekka przesada, ale Harry może spodziewać się dosłownie wszystkiego.
Wraca myślami do chwili teraźniejszej, Louis nadal wygląda, jakby zapomniał języka w gębie.
- Przepraszam – mówi Harry. – Zacznij od początku, od tego ośmioletniego ciebie, czy coś tam – wykonuje nieokreślony ruch ręką, chcąc go zachęcić, ale w efekcie czuje się jak idiota, więc chowa dłoń pod stół. Wie, że to nie będzie łatwa rozmowa.
I nie jest. Louis opowiada mu o swojej, a właściwie jego cioci, o tym, że wcale się nim nie interesowała, o tym, jak wynajęła prywatnego detektywa, żeby go znalazł i porobił mu zdjęcia (Harry był tym lekko przestraszony) i o tym, jak pierwszy raz odbyła ona rozmowę z Louisem na jego temat. Louis płacze, Harry płacze, ich jedzenie stoi nietknięte, w ogóle niezauważone, a ludzie po raz kolejny tego dnia zwracają na nich przesadną uwagę. Louis opowiada jak wymyślił ten cały idiotyczny plan kiedy był jeszcze zwyczajnie dzieckiem i może Harry jest chory, ale mu wierzy, naprawdę mu wierzy. Bo Louis żałuje i wie, że był idiotą, i głupkiem, i kretynem, i trochę świnią, i okropnym kłamcą też i nawet nie prosi o wybaczenie, co Harry docenia. Nie dlatego, że mu nie wybaczy. Dlatego, że to uwiarygodnia szatyna w jego oczach.
- Naprawdę mi się podobałeś – szepcze Louis, a Harry marszczy brwi. – Na tych zdjęciach. Wyglądałeś tak ładnie, naprawdę ładnie i… myślałem, że moglibyśmy się zaprzyjaźnić. Ciocia nigdy… nigdy nie lubiła twoich rodziców. Twojej mamy w szczególności i myślę, że nawet nie chciała cię poznać, bo z góry sądziła, że jesteś… nie wiem jaki. Może, że jesteś nieudacznikiem? – unosi głowę, by na niego spojrzeć, a cała jego twarz jest mokra, czerwona i opuchnięta. Pod jego nosem jest mokra trochę bardziej, ale Harry’ego to z jakiegoś powodu nie obrzydza. Louis i tak wygląda pięknie.
- Rozumiem – brunet powoli kiwa głową.
- Przepraszam.
- Doceniam – odpowiada Harry. Jego twarz jest sucha, bo przetarł ją serwetką. Przestał płakać już jakiś czas temu, z jakiegoś powodu czuje, że powinien się trzymać za nich dwóch. Louis wciąż pociąga nosem, Harry oferuje mu czystą serwetkę, którą ten przyjmuje z delikatnym uśmiechem i skinieniem głowy.
- Twoja ciotka wie o tym wszystkim?
Czuje się dziwnie wypowiadając słowo ciotka, nie ma pojęcia dlaczego.
- Nie, nie wie. Jak mówiłem mieszka gdzieś w Bawarii, nie ma zbyt wielkiego wpływu na moje poczynania. A czemu pytasz?
- Tak po prostu – wzrusza ramionami, patrząc się na nietknięty talerz przed nim. Fasolka szparagowa już jakiś czas temu zrobiła się zimna, ale i tak dziobie ją widelcem i wkłada troszkę do ust.
- Chcesz ją poznać?
- Ja… nie wiem. Chyba nie. Nie wiem. Nie bardzo – trochę się mota. Nie wie co powiedzieć, szczerze mówiąc. – Chyba nie bardzo mam ochotę na poznanie osoby, która nienawidzi moich rodziców, ale nie wiem. Może kiedyś? Chyba nie jestem na to gotowy.
- Rozumiem – mówi Louis i też sięga po widelec. Wydziobuje oliwkę ze swojej sałatki i wkłada ją do ust. Zapada niezręczna cisza. Niby powiedzieli sobie wszystko, ale i tak coś ściska ich za gardło, nie pozwalając po prostu powiedzieć no cóż, fajnie się rozmawiało, zapłacić za siebie i wyjść, jak gdyby nigdy nic.
- Więc co będzie z nami? – pyta w końcu Harry. Wie, że to w pewnym sensie on decyduje, ale to pytanie cały czas tylko czekało na końcu jego języka na możliwość spłynięcia.
Louis uśmiecha się i wydaje z siebie krótkie sapnięcie.
- To twoja decyzja.